Black Sabbath - 13 (2013) |
Kiedy pod koniec 2011r. świat obiegła informacja, że
legendarne Black Sabbath ma zamiar
reaktywować się w swoim pierwszy składzie, a ponadto mają zamiar wydać płytę,
metalowy świat oszalał. Jednak piękny sen szybko zaczął zamieniać się w
telenowele pt. ''Nowa płyta Sabbath''.
Najpierw u Tony’iego Iommi’ego wykryto chłoniaka, potem Bill Ward pokłócił się
z zespołem przy pomocy oręża, jakim była jego słaba kondycja i prawnicy, na
końcu Ozzy cudował z narkotykami, a nad tym wszystkim sprawował piecze
legendarny producent Rick Rubin. Zamknął Sabbath’ów
w swoim domu, puszczał im pierwszą płytę i czekał na efekt. Po ponad półtora
roku czekania dostaliśmy album o lakonicznym, ale ostatnio popularnym tytule,
który chyba jest ucieleśnieniem perypetii muzyków: ''13''. Czy Rubin osiągnął
swój cel?
Płytę otwiera otwiera utwór ''End of the Beginning'' – prawdziwy powolny walec, który
świadczy o tym, że misję inspiracji swoja pierwszą płytą, muzycy zaliczyli. Pierwsza
część utwory to recytacja Ozzy’iego przy kilku dźwiękowym akompaniamencie
gitary z mocno brzmiącym basem, w drugiej natomiast jest szybciej i ciężej.
Klimat nieoceniony. Widać, że ojcowie chrzestni heavy metalu wrócili. Kto by się
przejmował, że właśnie minęło ponad osiem minut? Kolejna kompozycja – ''God
is Dead?'', była pierwszym singlem. Dostaliśmy solidną jak cholera
zapowiedź, że ta płyta będzie dobra. Podobnie jak poprzednik, jest podzielony
na dwie części. Hipnotyzujące granie pojedynczych dźwięków wprowadza nas w
trans. Na szczęście refren bardzo miło łechta nas w tym transie. Druga część to
już klasyczne granie, w którym na słychać lekkie nawiązanie do ''Hole
in the Sky'' z ''Sabotage''. Tym razem prawie
dziewięć minut… gdzie ten czas tak szybko ucieka?
Następnie twórcy takiego hitu jak ''Iron Man'' serwują nam
coś szybszego. ''Loner'', – bo tak się nazywa następna piosenka, jest raz, że
szybsza od swoich poprzedników, a dwa jest jednym z krótszych (trochę ponad 5
minut) utworów na płycie. Słychać sporo z ''N.I.B'' znajdującego się na
debiucie, mimo świadomości, że to już gdzieś było utwór pozytywnie buja.
Kolejny ‘’Zeitgeist’’ jest jeszcze krótszy. Przy okazji powinien mieć tytuł ''Planet
Caravan 2''. To właśnie jeden w pięknych przykładów odrobienia lekcji z
auto plagiatu. Odniesienia usłyszą tez osoby skupiające się na tekstach. Klimat
jest idealny, nic tylko zamknąć się w małym ciasnym pomieszczeniu wypełnionym słodkim
dymem i słuchać. ''Age of Reason'' to już ponownie dłuższy utwór. Rozbudowany,
melodyjny, w zasadzie najlepszy na płycie. Ten instrumentalny koniec… I gdzieś
tutaj kończy się magia, ponieważ ''Live Forever'' nie jest tak dobre
jak poprzednicy. Coś z tym utworem poszło nie tak. Ok, czuć inspirację ''Children
of the Grave'', ale to było widocznie za mało. To wrażenie szybko
zaciera ''Damaged Soul'' przykład dobrego blues’owego bujania w stylu
Jimmy’iego Hendrixa. Na podstawowej wersji płyty został jeszcze ''Dear
Father'' który jest dla mnie
drugą skazą tej płyty. Uleciał tutaj czar lat 70. Obecny w pierwszych numerach.
Natomiast dźwięki identyczne jak na początku pierwszej płyty Black Sabbath na koniec numeru to
puszczenie oczka do prawdziwych fanów. Gdyby okazało się, że to ostania płyta
tego zespołu mamy w tym właśnie miejscu piękna klamrę wieńczącą historie
legendy.
Tak mija nam prawie godzina z prawdopodobnie ostatnią płytą
tego zespołu. Jednak na potrzeby albumu nagrano szesnaście utworów. Osiem
poszło na podstawową wersję, cztery na wersję deluxe, a pozostałe cztery na
odcinanie kuponów w postaci wydań ''The Greatest Hits'', na których
zapewne zagoszczą. Wykorzystajmy jednak to,
co mamy i przyjrzyjmy się bonusom.
Cztery dodatkowe utwory – prawie dwadzieścia kolejnych minut
muzyki. ''Methademic'' z akustycznym wstępem, a potem szybkim rockowym
graniem zdecydowanie powinien znaleźć się na zwykłym wydaniu. Tyle dobrego, że
zespół gra go na żywo i krąży w świadomości fanów. ''Peace of Mind'' wbrew
tytułowi niema nic wspólnego z Iron
Maiden. Jest on jak najbardziej w stylu Sabbath, ale bez niego życie tez by
istniało, więc nie mam żalu za wpakowanie go na listę bonusów. ''Pariah'' znów klimatyczny wstęp, a
następnie bluesowe bujanie. Również powinien znaleźć się na płycie. ''Naïveté
in Black'' - Perła wśród bonusów. Totalnie nie rozumiem, dlaczego
opatrzono ten utwór metką ‘’CD 2’’. W moim odczuciu ten utwór zmiata końcówkę
płyty.
Ciężko oceniać płyty legend. Szczególnie, gdy płyty te to
jednocześnie wielkie powroty i wielkie zakończenia. Mam nadzieję kiedyś
usłyszeć pozostałe cztery kawałki powstałe w tej sesji, bo nie wątpliwie będą dobre.
Niektórzy mogą powiedzieć, że ta płyta została zrobiona pod publiczkę albo dla kasy. Tak
czy siak Rick Rubin wypełnił swoja misję. Stał się elementem historii Black Sabbath, dzięki któremu mogliśmy
jeszcze raz przeżyć podróż w lata 70. I tą podróż będę dobrze wspominać. W
zasadzie dodałbym, że na całej ''13'' poupychana jest masa drobnych
solówek, ale są to solówki bardzo dobre pokazujące, że Tony nie wypadł z formy
i raczej nie prędko odda fotel. Wokalnie Ozzy został tu wyeksploatowany w
bardzo dobry sposób. Bez udziwnień i i sztuczek w studio, (kto słuchał jego ''Scream'' wie, o czym mówię). Mimo, że na płycie zabrakło Billa Warda to młody Brad Wilk
świetnie kopiuje jego styl, a przy tym jest dużo młodszy i nie potrzebował przyklejać
do perkusji żółtych karteczek z podpowiedziami. Geezer Butler ze swoim basem i teksta
nadał tej płycie charakter godny legendy. Gdyby tylko nie te dwa potknięcia z
postaci ''Live forever'' i ''Dear Father''…
Ocena
: 5/6
Do
posłuchania tutaj : http://www.youtube.com/watch?v=h8NXkCQU7hg
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz