wtorek, 25 czerwca 2013

Machine Head - The Blackening (2007)

Machine Head - The Blackening (2007)
Machin Head potrzebował czterech lat, aby spłodzić swoje chyba najlepsze dzieło w karierze. ''The Blackening'' jest albumem, na którym znajdziemy wszystkie negatywne emocje, i mimo tego, że ten album trwa ponad godzinę, a kawałków jest tylko osiem, to czas poświęcony na ten zestaw absolutnie nie jest czasem straconym. Kiedy pierwszy raz przyszło mi zmierzyć się z ta płytą byłem w prawdziwym szoku…

Przygoda z ''The Blackiening'' zaczyna się od ponad dziesięcio minutowego "Clenching the Fists of Dissent". Mimo tego czasu absolutnie niema nudy. Spokojne intro wprowadza nas w nastrój płyty by przejść w połamaną, pełna zmian tempa torpedę, która atakuje nas z każdej strony przepełnionym gniewem brzmieniem. Zespół puszcza też oczko do swoich bohaterów dzieciństwa, (którzy teraz mogliby się od nich uczyć jak się gra metal), kiedy w środku utworu mamy motyw żywcem wyjęty z ''Creeping Death''Dalej jest już tylko lepiej. "Beautiful Mourning" utwór przepełniony sztucznymi flażoletami charakterystycznymi w graniu Machne Head. Na dzień dobry Flynn wyciąga środkowy palec do wszystkich i karze się pieprzyć.

Czas na najmocniejszy punkt programu. "Aesthetics of Hate" to moment, w którym poznacie prawdziwe apogeum złości ubranej w zgrabną melodie. Chciałbym zobaczyć młyn, który wytworzyłby się przy tej kompozycji. Rozwija się podobnie jak pierwszy utwór jednak zmiata dużo bardziej.
"Now I Lay Thee Down" niczym pociąg rozpędza się z poziomu melodyjnej niemal ballady do kolejnego pocisku nienawiści wymierzonego w słuchacza. Gitarowy duet Flynn-Demmel to jeden z lepszych połączeń na obecnej scenie. Śmiało mogą konkurować z weteranami pokroju King-Hanneman, do których nawiązanie można usłyszeć w zakończeniu utworu (echa słynnego ''Raining Blood''). "Slanderous" zawiera wiele odwołań go klasyków. Brutalny jak cała reszta, a przy tym przemyślany. Kąsek dla prawdziwych metalheadów, którzy odnajdą tu mnogość riffów. Brak przerostu formy nad treścią prezentuje także "Halo'' w którym możemy doświadczyć smutnego wycia w refrenie, które poruszy każdego. Na tej płycie każdy dźwięk chyba był naprawdę zaplanowany i ma przeznaczone swoje miejsce, "Wolves" jest kolejnym tego doskonałym przykładem.  To, że twórcy umieją dozować napięcie słychać doskonale w "A Farewell to Arms" które jest solidna bombą w pysk na koniec. Pozostaje podziękować amerykanom, że odpuścili granie ohydnych nu-metalowych klimatów.

Na bonusową dokładkę dostajemy cover "Battery" Metallici. Nie obrażając oryginału sprzed dwóch dekad, ten wykon gniecie bezapelacyjnie jajca. Ci panowie generalnie maja smykałkę do coverowania ponieważ ''Hallowed by the Name'' spod ich ręki brzmi równie genialne co oryginał w wykonaniu żelaznej dziewicy (Polecam!)

''The Blackening'' jest absolutnym metalowym monumentem, którego powinien posłuchać każdy. Prawdziwy klasyk, pod którym mogę podpisać się obiema rękoma. Łatwo zapadające w pamięć utwory, setki zmian tempa, niebanalne aranże. Geniusz. Wstydźcie się, jeśli jeszcze nie znacie tej płyty.

Ocena : 6/6

Grand Magus - The Hunt (2012)

Grand Magus - The Hunt (2012)
 Grand Magus jest jednym z tych zespołów, które szybko odkryły swoje oryginalne brzmienie a mianowicie Rock’N’Doom, i z albumem ‘’The Hunt’’ wkracza w sferę gdzie już zrobić coś odkrywczego ze swoim brzmieniem jest ciężko.

''Starlight Slaughter'' rozpoczyna się wręcz jak hard rockowy numer. I w takim klimacie pozostaje (solówka jest prawie identyczna jak w ''Forget to Remember'' Megadeth). Po hiciorowym uderzeniu otrzymujemy dawkę rasowego heavy w postaci ''Sword of the Ocean'', którego początek brzmi niemalże jak ''Powerslave'' Iron Maiden nosi nas swoja ‘’koncertowością’’ przez resztę utworu. ''Vallhala Rising'' – czerpanie z mitologii nordyckiej nie powinno nikogo dziwić w końcu to szwedzki zespół. Dobry refren psuje takie lekkie bezpłciowe przejście od razu do podwójnej stopy. ''Storm King'' to kolejny mocny szlagier, jakich wiele na tej płycie. Szkoda, że właśnie niczym się nie wyróżnia z tej paczki szlagierów. 
''Silver Moon'' początek przywodzi mi na myśl ''747'' Saxon. Otrzymaliśmy kolejny dobry utwór. W ''The Hunt'' zostajemy zabrani na tytułowe polowanie. Marszowym tempem przemierzamy kawałek, który niestety jest średni i poprzedza prawdziwą epicką podróży. Dwuczęściowy ''Son of the last Breath'' jest najdłuższy na płycie, ale przy tym jest chyba najbardziej emocjonalnym kawałkiem, jaki znajdziemy w tym zestawie. Akompaniament wiolonczeli poruszył mnie. Tak rzadko zespoły sięgają po tego typu instrumenty, a szkoda. Po akustycznej części i dobrze zgranym przejściu dostajemy riff rodem z nordyckich pieśni. Błogosławiony niech będzie wszechpotężny Thor! Na koniec znów akustyczny motyw z początku utworu, tyle, że tym razem przyspiesza aż zamienia się w ''Iron Hand'' Kolejny genialny kawałek, który aż zmusza do machania głową. Co, jak co, ale Christofferson ma rękę do riffowania. Na zakończenie dostaliśmy ''Draksadd'' czysto rockowy numer taki w stylu Slasha. Chyba to wszystko jest zasługa perkusji. Jednak od zakończeń płyty wymagam zdecydowanie więcej.

Wersja wzbogacona nie zawiera, co prawda dodatkowych kawałków, a trzy utwory w wersji demo, które wiele się nie różnią od tych z płyty. W sumie problemem tego krążka absolutnie nie są słabe kompozycje, a to, że w natłoku dobrych utworów można wyróżnić raptem dwa, które można wyróżnić i łatwo rozpoznać. Reszta zwyczajnie pragnie zlać się w jedno, co osobiście mi nie odpowiada. Druga sprawa to proces zjadania swojego ogona, który niechybnie się rozpoczął. ''Hammer of the North'', czyli poprzedni krążek, w mojej opinii był lepszy właśnie, dlatego, że utwory były łatwo rozróżnialne i zapadały w pamięć.

Ocena : 4/6

Do przesłuchania : http://www.youtube.com/watch?v=MQqg-CabO8g&list=PLAAA5B44C0850D552

Newstead - Metal EP (2013)

Newstead - Metal EP (2013)
Mit Jason’a Newsteda rozpoczął się w latach 80. kiedy to dołączył do zespołu Metallica i za jego sprawą powstały najlepsze chórki, jakie kiedykolwiek ten zespół miał (''Creeping Death'' i słynne ‘’Die!’’ czy śpiewanie całego ''Whiplash'' lub ''Seek and Destroy''), ale po czternastu latach, czterech nagranych wspólnie długograjach i tylko trzech piosenkach, przy których grzebał, Jason opuścił zespół mówiąc potem, że jego kreatywność została stłamszona. I tak sobie Jason przez dwanaście lat krążył chyba najdłużej grzejąc miejsce w Voivod, a to po drodze malując, a to uczestniczył gościnnie w projektach. W 2012r padło hasło, że Newstead w zasadzie ma odłożone dużo kasy i śmiało będzie robić muzykę na własną rękę. I tak jego zespół o nazwie Newstead wydał cztero utworową EP’kę o nazwie ''Metal'', która ma być zapowiedzią pełnoprawnego albumu ''Heavy Metal Music''. No cóż, na ten moment jest bardzo kreatywnie.

EP’ka rozpoczyna się od pojedynczych uderzeń przechodzących w motorheadowe uderzanie w bas. ''Soldierhead'', jeśli chodzi o tematykę można postawić obok słynnego ''One'' jego kolegów z Metallici. Zaskoczeniem jest dla mnie wokal, który faktycznie brzmi jakby jakiemuś wkurzonemu dzieciakowi dano mikrofon i wpuszczono go do garażu, a warstwa muzyczna brzmi mi jak połączenie Motorhead i Black Sabbath. Punkt dla kreatyności Jason’a. ''Godsnake'' niestety już nie jest tak dobry jak poprzednik. Za mało się dzieje. Sabbathowy riff + wokal przy plumkaniu struny. Tego patentu niestety nie kupuję. Warto zaznaczyć, że każdy numer jest dłuższy od poprzedniego i tak od ''King of the Underdogs'' mam już sześcio minutowy, brzmiący w niektórych momentach psychodelicznie kawał grania, w którym gdzieś pod koniec zaczyna się łojenie na poziomie pierwszego utworu, a potem długo długo nic.''Scyscraper'' to utwór naprawdę wyjęty żywcem z Black Sabbath. Jest przy tym najdłuższy w tym zestawieniu. Tekst przeciw wojnie. Naprawdę nie chciałbym powiedzieć, że jest nudno, ale niestety jest.

Kiedy spojrzeć naprawdę surowym okiem to chyba tylko ''Soldierhead'' pasuje do tej EP’ki i powinien znaleźć się na pełnym albumie. Nie wspomniałem, że połowa tego materiału nie dostała się na album. Odpadły ''Godsnake'' i ''Skyscraper''. Na ten moment po prostu po pierwszych czterech minutach mam ochotę to wyłączyć, bo przy muzyce Newstead nic mnie nie trzyma. Jeden szybki utwór na trzy wolne, które w dodatku mają problemy z zagnieżdżeniem się w moich ośrodkach pamięci. Poczekamy do sierpnia, kiedy wyjdzie ''Heavy Metal Music'', bo na razie z ta kreatywnością ciężko panie Newstead.

Ocena : 2,5/6

poniedziałek, 24 czerwca 2013

U.D.O - Rev-Raptor (2011)

U.D.O - Rev-Raptor (2011)
Premierę płyty przesunięto dwukrotnie z powodu problemów ze zdrowiem Klaufmanna, a głód ciągle rósł, szczególnie, że byli koledzy Udo z zespołu Accept wydali rok wcześniej świetne ''Blood of the Nations''. Wreszcie, kiedy w maju 2011 płyta się ukazała, wtedy prawie 60 letni Udo pokazał, kto tu ciągle rozdaje karty.

''Rev-Raptor'' rozpoczyna się riffem przypominającym klasyka lat 90. – ''Painkiller'' Judas Priest. Zostaliśmy tu oficjalnie wprowadzeni w klimat płyty, która kąsa nas właśnie niczym raptor już od pierwszego przesłuchania. Po tym mocnym wstępie przyszedł czas na jeszcze mocniejszy ''Leatherhead'', który jest utwórem z potężnym głównym riffem. Takie kompozycje uwielbiam najbardziej. Prawdziwy hymn do grania na żywo, bo aż chce się krzyczeć ‘’I am the Leatherhead!’’.''Renegade'' jest odrobinkę gorszy od poprzedników, ale to wcale nie oznacza, że jest słaby. Jest utrzymany w tym bojowym klimacie. Tutaj następuje czas na porcje przemyśleń w postaci ''I GIve As Good I get'', które jest stworzona w balladowym klimacie, Udo zapewnia nas, że jest dobry, wie, co jest dobre i, że daje z siebie tyle dobra ile tylko ma. Jeśli jest to takie dobro jak muzyka niech rozdaje je dalej. I rozdaje: ''Dr. Death'' jest kolejny świetnym utworem, który wyróżnia się swoim tykającym motywem pod koniec zwrotek. ''Rock’N’Roll Soldiers'' to natomiast przykład świetnego koncertowego hymnu.
 ''Terrorvision'' traktujący o burdelu jaki panuje w naszych konsumpcyjnych czasach dzięki pianiu frontmana, przykuwa do fotela i karze się zastanowić nad otaczającym nas światem. Z tego zamyślenia wyrywa nas ''Underworld'', który po wstępnej melodyjce i lekkim tupnięciu daje nam się poznać, jako prawdziwa metalowa ballada, która w swojej końcowej części chwyta za serce częścią instrumentalną.  ''Pain Man'' jest kompozycja wyposażona w łagodniejszą zwrotkę za to z mocnym uderzeniem w refrenie oraz drugiej części utworu gdzie dostajemy popis gitary solowej.''Fairy Tales of Victory'' tak jak kilka innych utworów z tej płyty rozpoczyna się czystym początkiem, który prowadzi do monstrualnego riffu, chociaż szkoda, że jest on taki krótki I pojawia się raptem kilka razy. W sumie w tym momencie zaczęła się moja walka ze słuchaniem tego krążka, bo ''Motor-Borg'' to jedyny utwór z płyty, który mi się nie podoba. Zwyczajnie, kiedy słyszę piosenkę o tematyce motoryzacyjnej rzygam nią (dzięki Saxon). Zapewne jednak znajdzie wielu fanów. Po krótkiej przerwie na szczęście uderza w nas ''True Born Winners'' swoim szybki, elektronicznym początkiem. Całościowo ten utwór ‘’nosi’’ i naprawdę powinien mieć miano hitu. Na zakończenie zostało nam ''Days of Hope and Glory'', które jest powolne i przypomina mi momentami trochę biesiadną pieśń, która stanowi przyzwoite zamknięcie takiego albumu.

Ponieważ U.D.O to niezwykle płodny muzycznie zespół wiadomym jest, że powstało parę wersji płyty, które są wzbogacone dodatkowymi utworami. Gdyby tak wszystko zebrać w całość daje nam to siedemnaście (!) miotających (z małym wyjątkiem) nami heavymetalowych numerów.
''Stormbreaker'' oj zabrakło mi tego utworu na podstawowej wersji. Ze swoim wstępem przypominającym zmetalizowana wersję ''Pretty woman'' zdobyłby serce nie jednego metalucha. Na nieszczęście raptora, ten utwór powędrował do Japonii. ''Bodyworld'', co prawda ten utwór został już raz wydany, ale co tam. Pasuje w tym zestawieniu. Solówka w połowie utworu grana w pewnym momencie unisono jest na wysokim poziomie i na pewno przypadnie do gustu amatorom gitary. ''Time Dilator’'' przypomina odrobinę ''Renegade'' i jest na tym samym poziomie. Polecam tutaj przetapingowaną solówkę. ''Heavy Metal W.O.A'' jest stało się hymnem festiwalu Wacken Open Air (rozwinięcie skrótu W.O.A jakby ktoś pytał) z pięknym podsumowaniem, że przeciwko całemu światu wystawiamy nasze cohones. Piękny akcent na koniec.

Więc ostatecznie jest tego tutaj trochę ponad godzinę muzyki. Niestety nic, co piękne nie może trwać wiecznie i po tym albumie zespół opuściło obydwu gitarzystów. Oczywiście obaj zostali zastąpieni i na ten moment można ocenić ich pracę na następny raptora pt. ''Steelhammer''

Ocena : 5,5/6

niedziela, 23 czerwca 2013

Huntress - Spell Eater (2012)

Huntress - Spell Eater

Huntress to jeden z nowych zespołów. Mają swoje specyficzne metody promocji. Przecież urodziwa wokalistka, która kiedyś była modelką Playboya w połączeniu z metalowym łojeniem, historiami o uprawianiu czarnej magii, i setkami zdjęć na instagramie w otoczeniu ikon metalu musiało zaowocować szybkim wydaniem płyty.

Osobiście widziałem ich na pierwszej edycji Metalfestu u nas. Zaprezentowali się, co najmniej dobrze. Skutecznie przyciągnęli moją uwagę na cały swój występ, bynajmniej nie chodziło o to, że wokalista przyjmowała dziwne postawy na scenie, a o to, że Jill Janus ma charakterystyczną zdolność ‘’prychania wiedźmy’’ jak to określiłem, i dosyć często z niej korzysta.
Zapomniałem wspomnieć, że całość zdobi obrazek Vance’a Kelly’iego, który projektował okładki takim zespołom jak Slayer czy Mastodon. Oraz, że wkrótce zespół wydaje swoja druga płytę zat. ''Starbound Beast''

''Spell Eater'', – bo tak nazywa się debiut tej bandy z USA, zaczyna się utworem tytułowym, który pokazuje, że lekcje zostały naprawdę odrobione i warto zapoznać się z dalszą częścią materiału bo poziom jest naprawdę przyzwoity. Melodyjna solówka od razu zapadła mi w pamięć, co nie zdarza się często, a demoniczne szepty Jill w drugiej części utworu przechodzą na sam koniec właśnie w te prychanie, o którym już była mowa (tylko na żywo trwa znacznie dłużej i brzmi efektowniej). Drugi ''Senecide'' ustępuje poprzednikowi trochę oklapłym refrenem i średnim pomysłem na rozwinięcie. Dostajemy tu też pokaz prawie-growlu, połamany początek, i żmudne powtarzanie ‘’Senecide’’ w końcowej części numeru. ''Sleep And Death'' rozpoczyna się od progresywnego początku przez klasyczny środek by w ostatniej minucie lekko zmienić kierunek w stronę czegoś podobnego do Judas Priest.
''Snow Witch'' utwór z czołówki płyty. Linia wokalu sprawia wrażenie, że nie pasuje zupełnie do muzyki, ale po kilku przesłuchaniach to wrażenie znika, a my już tupiemy nóżką w rytm, oswojeni z wokalem i cieszący się solówką.''Eight of Swords’''– numer, który obok tytułowego zasłużył na wideo. Tematyka tarota średnio mnie pociąga, od kiedy ktoś mi powróżył z kart i stwierdził, że umrę na serce, ale punkt dla mnie, bo ciągle żyje. Punkt centralny? Refren! Najlepszy na całej płycie. Generalnie utwór pierwszoligowy. Są zmiany tempa, jest wielowątkowość, są melodie, kopanie tyłka na swoim miejscu. Zespół wiedział, z czym wyjść do ludzi. Do tego jest to najdłuższy utwór na płycie.

Na ochłonięcie dostajemy ''Aradia''. W tym kawałku znów można dosłuchać się prychania. Tym razem jest ukryte w refrenie oraz wyeksponowane na końcu. W utworze zdecydowanie mniej się dzieje niż w poprzedniku, a szkoda, ponieważ gdyby zostawić sam środek, a wyciąć średni początek było by naprawdę dobrze. Reszta płyty trochę mnie zawiodła.
''Night Rape'' – nocny gwałt swoim otwarciem budzi skojarzenia jakby naprawdę jakaś panienka uciekała przed gwałcicielem. Potem dostajemy dużo wysokich rejestrów, a na deser krótki pojedynek gitarowy i nagły koniec. Niedosyt.
''Children'' – basowy wstęp z dodatkiem paru dźwięków przechodzi w kilka chwytliwych riffów. Zostajemy tez uraczeni dawką kobiecych ryków. Jak na najkrótszy utwór z płyty dużo się w nim dzieje. Końcówka zdecydowanie na plus.
''Terror'' – Zapowiadało się na wysoka pozycję, ale zawiodłem się. Dla mnie najnudniejszy na płycie. Lubię granie na przytłumionej pojedynczej strunie, ale tu jest go za dużo. Panuje w tym wszystkim za duży chaos.
''The Tower'' – w moim odczuciu dobra płyta powinna mieć kawałek będący torpedą na zakończenie. Tutaj ten zabieg ledwo się udał. Dopiero pod koniec coś się rusza, ale niestety koniec podstawowej wersji płyty bez fajerwerków.

W wersji bonusowej mamy jeszcze ''The Dark'' – ten kawałek powinien znaleźć się na normalnym wydaniu i wykopać z niego poprzednie dwa utwory. Byłoby ciekawiej i paradoksalnie ciemność rozjaśniłaby trochę te płytę. Jeden z gitarzystów lubi chyba Marty’iego Friedmana, bo początek solówki jest stylizowany na najbardziej charakterystyczny moment solówki z ''Tornado of Souls'' Megadeth. Naprawdę szkoda mi tego kawałka.
Debiuty mają to do siebie, że utwory, które na nich są przewijały się po demówkach, były ogrywane niezliczona ilość razy, a najlepiej jak jeszcze są setki razy grane na żywo zanim zostaną zarejestrowane i umieszczone na płycie. Wtedy efekt jest piorunujący. Tutaj jakby zabrakło tego elementu i jest za dużo ‘’prawie’’. Trochę czuć, że wszystko było robione na szybko, a utwory są szlifowane dopiero teraz, podczas grania na żywo. Oczywiście kawałki wybrane do wideo są szczytem tej płyty i rzucają cień na resztę zestawienia, ale sądzę, że każdy znajdzie na ''Spell Eater'' momenty, które mu się spodobają, a na razie:

Ocena : 3/6 na zachętę
do posłuchania : http://www.youtube.com/watch?v=sm5JCV8FnT4

Black Sabbath - 13 (2013)

Black Sabbath - 13 (2013)
Kiedy pod koniec 2011r. świat obiegła informacja, że legendarne Black Sabbath ma zamiar reaktywować się w swoim pierwszy składzie, a ponadto mają zamiar wydać płytę, metalowy świat oszalał. Jednak piękny sen szybko zaczął zamieniać się w telenowele pt. ''Nowa płyta Sabbath''. Najpierw u Tony’iego Iommi’ego wykryto chłoniaka, potem Bill Ward pokłócił się z zespołem przy pomocy oręża, jakim była jego słaba kondycja i prawnicy, na końcu Ozzy cudował z narkotykami, a nad tym wszystkim sprawował piecze legendarny producent Rick Rubin. Zamknął Sabbath’ów w swoim domu, puszczał im pierwszą płytę i czekał na efekt. Po ponad półtora roku czekania dostaliśmy album o lakonicznym, ale ostatnio popularnym tytule, który chyba jest ucieleśnieniem perypetii muzyków: ''13''. Czy Rubin osiągnął swój cel?

Płytę otwiera otwiera utwór ''End of the Beginning'' – prawdziwy powolny walec, który świadczy o tym, że misję inspiracji swoja pierwszą płytą, muzycy zaliczyli. Pierwsza część utwory to recytacja Ozzy’iego przy kilku dźwiękowym akompaniamencie gitary z mocno brzmiącym basem, w drugiej natomiast jest szybciej i ciężej. Klimat nieoceniony. Widać, że ojcowie chrzestni heavy metalu wrócili. Kto by się przejmował, że właśnie minęło ponad osiem minut? Kolejna kompozycja – ''God is Dead?'', była pierwszym singlem. Dostaliśmy solidną jak cholera zapowiedź, że ta płyta będzie dobra. Podobnie jak poprzednik, jest podzielony na dwie części. Hipnotyzujące granie pojedynczych dźwięków wprowadza nas w trans. Na szczęście refren bardzo miło łechta nas w tym transie. Druga część to już klasyczne granie, w którym na słychać lekkie nawiązanie do ''Hole in the Sky'' z ''Sabotage''. Tym razem prawie dziewięć minut… gdzie ten czas tak szybko ucieka?
Następnie twórcy takiego hitu jak ''Iron Man'' serwują nam coś szybszego. ''Loner'', – bo tak się nazywa następna piosenka, jest raz, że szybsza od swoich poprzedników, a dwa jest jednym z krótszych (trochę ponad 5 minut) utworów na płycie. Słychać sporo z ''N.I.B'' znajdującego się na debiucie, mimo świadomości, że to już gdzieś było utwór pozytywnie buja. Kolejny ‘’Zeitgeist’’ jest jeszcze krótszy. Przy okazji powinien mieć tytuł ''Planet Caravan 2''. To właśnie jeden w pięknych przykładów odrobienia lekcji z auto plagiatu. Odniesienia usłyszą tez osoby skupiające się na tekstach. Klimat jest idealny, nic tylko zamknąć się w małym ciasnym pomieszczeniu wypełnionym słodkim dymem i słuchać. ''Age of Reason'' to już ponownie dłuższy utwór. Rozbudowany, melodyjny, w zasadzie najlepszy na płycie. Ten instrumentalny koniec… I gdzieś tutaj kończy się magia, ponieważ ''Live Forever'' nie jest tak dobre jak poprzednicy. Coś z tym utworem poszło nie tak. Ok, czuć inspirację ''Children of the Grave'', ale to było widocznie za mało. To wrażenie szybko zaciera ''Damaged Soul'' przykład dobrego blues’owego bujania w stylu Jimmy’iego Hendrixa. Na podstawowej wersji płyty został jeszcze ''Dear Father'' który  jest dla mnie drugą skazą tej płyty. Uleciał tutaj czar lat 70. Obecny w pierwszych numerach. Natomiast dźwięki identyczne jak na początku pierwszej płyty Black Sabbath na koniec numeru to puszczenie oczka do prawdziwych fanów. Gdyby okazało się, że to ostania płyta tego zespołu mamy w tym właśnie miejscu piękna klamrę wieńczącą historie legendy.
Tak mija nam prawie godzina z prawdopodobnie ostatnią płytą tego zespołu. Jednak na potrzeby albumu nagrano szesnaście utworów. Osiem poszło na podstawową wersję, cztery na wersję deluxe, a pozostałe cztery na odcinanie kuponów w postaci wydań ''The Greatest Hits'', na których zapewne zagoszczą.  Wykorzystajmy jednak to, co mamy i przyjrzyjmy się bonusom.
Cztery dodatkowe utwory – prawie dwadzieścia kolejnych minut muzyki. ''Methademic'' z akustycznym wstępem, a potem szybkim rockowym graniem zdecydowanie powinien znaleźć się na zwykłym wydaniu. Tyle dobrego, że zespół gra go na żywo i krąży w świadomości fanów. ''Peace of Mind'' wbrew tytułowi niema nic wspólnego z Iron Maiden. Jest on jak najbardziej w stylu Sabbath, ale bez niego życie tez by istniało, więc nie mam żalu za wpakowanie go na listę bonusów.  ''Pariah'' znów klimatyczny wstęp, a następnie bluesowe bujanie. Również powinien znaleźć się na płycie. ''Naïveté in Black'' - Perła wśród bonusów. Totalnie nie rozumiem, dlaczego opatrzono ten utwór metką ‘’CD 2’’. W moim odczuciu ten utwór zmiata końcówkę płyty.
Ciężko oceniać płyty legend. Szczególnie, gdy płyty te to jednocześnie wielkie powroty i wielkie zakończenia. Mam nadzieję kiedyś usłyszeć pozostałe cztery kawałki powstałe w tej sesji, bo nie wątpliwie będą dobre. Niektórzy mogą powiedzieć, że ta płyta została zrobiona pod publiczkę albo dla kasy. Tak czy siak Rick Rubin wypełnił swoja misję. Stał się elementem historii Black Sabbath, dzięki któremu mogliśmy jeszcze raz przeżyć podróż w lata 70. I tą podróż będę dobrze wspominać. W zasadzie dodałbym, że na całej ''13'' poupychana jest masa drobnych solówek, ale są to solówki bardzo dobre pokazujące, że Tony nie wypadł z formy i raczej nie prędko odda fotel. Wokalnie Ozzy został tu wyeksploatowany w bardzo dobry sposób. Bez udziwnień i i sztuczek w studio, (kto słuchał jego ''Scream'' wie, o czym mówię). Mimo, że na płycie zabrakło Billa Warda to młody Brad Wilk świetnie kopiuje jego styl, a przy tym jest dużo młodszy i nie potrzebował przyklejać do perkusji żółtych karteczek z podpowiedziami. Geezer Butler ze swoim basem i teksta nadał tej płycie charakter godny legendy. Gdyby tylko nie te dwa potknięcia z postaci ''Live forever'' i ''Dear Father''

Ocena : 5/6


Megadeth - Super Collider (2013)


Megadeth - Super Collider (2013)
Witam na mojej nowej stronie!


Na pierwszy ogień pójdzie niedawno wydany album ze stajni Megadeth. Album ''Super Collider''

Słowem wstępu : Megadeth jest zespołem o statusie legendy. Czy taki status może spowodować, że zespół spocznie na laurach? Kto zna tą wesołą paczkę doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że lider zespołu – Dave Mustaine nie chętnie dopuszcza do grona kompozytorskiego innych. Dla laika oznaczało by to, że zespół zawsze trzyma równy poziom skoro jedna osoba trzyma stery. (nie)stety zespół wpadł w cykl wydawniczy i co mniej więcej dwa lata jesteśmy raczeni nowymi wypocinami rudego kompozytora. Jak więc ma się rudy kompozytor po świetnym ''Endgame'' i trochę gorszej ''13''Czy dalej towarzyszy mu spadek formy?

Płytę otwiera ''Kingmaker''. Zostajemy czule przywitani niepokojącym basem, który zamienia się w szybki riff będący jak strzał. Utwór w zasadzie jest prosty, klimatyczny (aż nadto bo linia wokalna przypomina ''Children Of The Grave'' Black Sabbath), ma po prostu cechy utworu który powinien otwierać płytę. Szkoda tylko, że ciche akustyczne zagranie na samym końcu jest ledwo słyszalne i brzmi jak oderwane od reszty. Owy fragment przechodzi nam w utwór tytułowy (z utworami tytułowymi Megadeth zawsze jest ciekawie. Raz jest to ballada, inny z kolei jest thrash metalowym wałkiem, którego wstęp używa MTV przez paręnaście lat, a jeszcze innym razem jest to utwór, który ma brzmieć groźnie a ma cukierkowy refren). Zdecydowanie spokojny utwór gdzie jedynym przyspieszeniem są solówki. (W zasadzie spokojny to złe słowo, bo kiedy ogląda się wykonania na żywo tegoż utworu można odnieść wrażenie, że zespół się nudzi , no może poza Dave’m ) . Towarzyszy nam też charakterystyczne ''kocie wycie'' wokalisty. Brzmi to lekko katastrofalnie i mam wrażenie, że bardzo się męczył nagrywając swoje linie. Główną solówka gdzieś już chyba była… albo przynajmniej jej część. Ostatecznie utwór został wybrany na pierwszy singiel, i było to błędem, ponieważ na płycie znajdują się kawałki, które sprawdzają się w tej roli o wiele lepiej, ale o nich za chwile.

   Znudzony powolnym poprzednikiem Chris Broderick rozpoczyna ''Burn!'' rozpędzającym się do super szybkości motywem. Jest dobrze, i tutaj pojawia się pukający riff. Puka nas by przypomnieć nam, że czerpie on z ''Burning Bridges''(może w zamyśle miała to być kontynuacja?). Kawałek trzyma poziom. Dobrze wypada fragment gdzie myślimy, że to już koniec, ale jednak jeszcze dostajemy trochę grania. Po właściwym końcu dostajemy ''Built for War'' – kawałek, przy którym jest więcej nazwisk niż Mustaine’a. Jak to wypada? Nie zachwyca mnie w tym utworze nic poza fragmentem gdzie słychać chóralne ''oOoOoO'' przypominające ''Back In The Day'' z 2004r. Następne jest ''Off The Edge'' dla mnie najgorszy na płycie. Utwór jest silnie bezpłciowy, zresztą to trzecia płyta z rzędu, na której możemy usłyszeć ten sam charakterystyczny galop z jednym utworze – jest to już po prostu nudne. Jesteśmy już po zdecydowanie gorszej części płyty.

   Tą lepszą część otwiera nam ''Dance In The Rain'' – prawdziwa perła tej płyty. Jest dla mnie nieporozumieniem, że ten utwór pojawił się w tak niedoborowym towarzystwie, ponieważ od pierwszego przesłuchania słychać, że miażdży wszystko, co już słyszeliśmy. Jest melodia, jest mówiony tekst, jest riff rodem z debiutu, i przede wszystkim! Klimat! Aż chce się tańczyć. Kiedy burza ustała znów słyszymy znajomy bas. ''Beginning Of Sorrow'', – bo tak nazywa się kolejna kompozycja, również stanowi trzon tej płyty. Ustępuje poprzednikowi tym, że po paru przesłuchaniach, powtarzany w kółko tytułowy wers zaczyna się przejadać (ciekawostka jest, że podobno można tam usłyszeć córkę Dave’a).  Następne jest ''The Blackest Crow''. Ten utwór należy chyba do Heavy Country Metal Music, a wszystko za sprawą banjo, slidów i takiego westernowego klimatu, który chyba miał być mroczny, ale jak dla mnie to nie działa. Koniec zdecydowanie lepszy.

    Na początku wspominałem, że na tej płycie są utwory nadające się zdecydowanie bardziej na singiel/do radia niż numer tytułowy. Przed państwem ''Forget To Remember''! Prawdziwie pop-rockowe granie wyjęte z czasów niesławnego ''Risk''. Po pierwszym przesłuchaniu zastanawiałem się czy gdzieś w odtwarzaczu nie zbłądził Nickelback. Żeby ochłonąć, dostajemy ''Don’t Turn Your Back…'' ze swoim jamowym początkiem, który nagle przechodzi w łojenie podwójnej stopy, które fani mogli poznać, jako pierwszą zapowiedź płyty. W zasadzie ten kawałek jest płaski jak stół. Nie wybija się dla mnie niczym po za tym wstępem, bo t wszystko gdzieś już zwyczajnie było. Na zakończenie podstawowej wersji płyty dostajemy cover ''Cold Sweat'' zespołu Thin Lizzy. Może lider Megadeth przewidział, że po tej płycie niektórzy będą ścierać taki zimny pot ze swojego czoła? Wykonanie bardzo przyzwoite. Próby naśladowania wokalisty Lizzy bardzo udane.
W wersji deluxe uświadczymy jeszcze dwa bonusowe utwory: ''All I Want'' i ''A House Divided''. O pierwszym można powiedzieć, że dobrze się stało i jest w dobrym miejscu, bo na podstawowej wersji niektórych mógłby doprowadzić do samobójstwa. Charakterystyczną sprawą jest to, że użyto na końcu riffu z początku lat 90. Z wersji demo ''Countdown To extinction''. Drugi utwór w przeciwieństwie do poprzednika powinien jak najbardziej zagrzać miejsce w podstawowej dziesiątce. Widzę go tam zamiast takiego nijakiego ''Built For War''. Trąbki, dobry wstęp, porządne wykonanie. Nie rozumiem, dlaczego popełniono ten grzech i umieszczono go na szarym końcu…

Więc jak to jest z tym ''Super Collider''? : Gdyby nie była to płyta Megadeth, a jakiekolwiek innego zespoliku znanego z radia czy telewizji było by nawet lepiej niż ok. Nie jeden zespół marzy o produkowaniu utworów, chociaż w połowie tak dobrych. Jednak to Megadeth. Oczekiwałem po nim więcej, ale jak mówiłem na samym początku wkradł się tutaj chochlik dwuletniego cyklu wydawniczego, więc potencjalne diamenty nie zostały do końca oszlifowane.
 Nie jest też tak tragicznie jak wiele osób mówi, bo po wielu przesłuchaniach płyta może się podobać (w myśl przysłowia: ''z Megadeth jak z wódką. Od razu nie wchodzi'')
Dodatkowo jest to płyta bardziej rockowa niż metalowa. Poważny cios w twarz dla tych, którzy liczą, że jeszcze kiedyś powstanie drugie ''Rust In Peace'' czy ''Endgame''… W jednym z ostatnich wywiadów Dave wspomniał, że ta płyta powstała prosto z jego serca. Także drodzy słuchacze już wiecie jak bije serce rudego muzyka!

Ocena : 3/6

do posłuchania tutaj : http://www.youtube.com/watch?v=ntQnegXfwxk